Niby wszyscy mówimy po polsku, ale każdy region kraju posiada wyjątkowe określenia i zwroty. Czasem rodzi to zabawne problemy komunikacyjne… Co to będzie, gdy na rodzinny zjazd przybędzie rodzina z najdalszych stron Polski i trzeba się będzie dogadać?
Od dawna planowaliśmy rodzinny zjazd na 90-te urodziny babci Marysi. Szykowała się wielka uroczystość, między innymi dlatego, że miała przybyć cała familia… i to z najdalszych zakątków Polski! Rodzinne strony babci to nasze piękne Tatry, więc postanowiliśmy wybrać się tam na weekend wszyscy razem. Wynajęliśmy kilka domków pod Zakopanem i umówiliśmy się, że zaczynamy świętowanie już w piątek po południu. No i się zaczęło…
Na dwór czy na pole?
„Mamooo, mogę iść na pole?”, zawołała Alicja, córka kuzynki z Krakowa. „Chyba na dwór”, poprawiła ją odruchowo moja żona, która, jak się domyślacie, jest z Warszawy. Tu natychmiast rozgorzała odwieczna dyskusja. Połowa rodziny, ta z południa Polski, dowodziła, że na pole wychodzi się z dworu, a kto twierdzi inaczej, ten pacan i klarnet (znaczy się, raczej głupi, przynajmniej tak mówią w Krakowie).
Druga połowa rodziny uważała, że „dwór” to pojęcie dużo szersze niż tylko określenie szlacheckiego budynku. Wujek Radek już chciał przechodzić do rękoczynów, więc ustaliliśmy roboczo, że będziemy przez ten weekend wychodzić po prostu „na zewnątrz” i więcej konfliktów nie było.
Gdy wychodzimy z domu w Krakowie, to wychodzimy na pole. W Warszawie – na dwór!
Problemy natury nazewniczej
Następny problem był z zakupami, a konkretnie: z ich spakowaniem. Ciocia Ela (przyjechała z Częstochowy) poszła do spożywczego i zapomniała torby, poprosiła więc o zrywkę. Ciocia Wiola (pochodzi z Łodzi) tłumaczyła ekspedientce, że mają na myśli foliówkę. Udało im się ustalić, że reklamówka będzie w porządku.
Mój siostrzeniec Michaś przyjechał w nienajlepszej formie, coś mu „siadło” na górnych drogach oddechowych. „Strasznie cherla”, martwił się dziadek Jan (też z Krakowa). „Chyba churchla”, przekonywał wujek Andrzej (z Poznania). „Dusi go, biedactwo, trzeba mu zrobić herbatki”, zawyrokowała babcia Marysia. Herbatka pomogła, Michaś przestał tak kaszleć.
A potem rozpakowałem walizkę i okazało się, że nie wziąłem kapci. Tak, to takie obuwie do chodzenia „po domu”. Tutaj chyba każdy miał inną wersję nazwy. Stryj Damian (przez długi czas mieszkał w Kielcach) forsował określenie „trepy”, a wujek Andrzej mówił, że co jak co, ale on przywiózł sobie „laczki”.
Ciocia Wiola zaprezentowała nam filcowe „pantofle”, co wyjątkowo zdziwiło kuzynkę Emilię z Białegostoku. „Przecież pantofle to są eleganckie buty! Wyjściowe! Po domu chodzimy w bamboszach!”. Cóż, ja i tak byłem zmuszony chodzić w samych skarpetkach.
Kapcie, laczki, pantofle… a co wy nosicie „po domu”?
Gdzie z tym sznyclem i tą pyrą?
Tak naprawdę najbardziej zabawnie było podczas uroczystego obiadu. Menu było dla wszystkich takie samo, ale mogło się wydawać, że dań na stole pojawiło się kilkanaście: każdy nazywał je nieco inaczej. Przy zupie – klasyczny rosół z makaronem – nawet nie było kłopotów, ale gdy na stół wjechało drugie danie, zaczęliśmy się przekomarzać na całego.
„Pyszne mielone”, zachwycała się ciocia Ela. „Masz na myśli te sznycle, ciociu?”, upewniała się Alicja (z Krakowa, przypominam). Do mięsa podano ziemniaki, które część rodziny z upodobaniem określała jako „pyry” (poznaniacy, oczywiście), a część jako „kartofle” (to głównie kuzyn Wojtek ze Śląska). „Pyszne grule”, zawyrokowała babcia Marysia. Co do tego, że pyszne, to się akurat zgodziliśmy.
Na deser było ciasto z jagodami, choć oczywiście frakcja krakowska przekonywała, że to borówki. „Borówki to są brusznice i są czerwone”, kategorycznie stwierdziła ciocia Helena (przyjechała spod Wrocławia). Dobrze, że „kawa” u wszystkich brzmi tak samo…
Kartofle, pyry, grule… czyli po prostu ziemniaki!
Na szczęście mimo tych wszystkich drobnych nieporozumień weekend udał się doskonale, a impreza z toastami ciągnęła się do białego rana. Babcia Marysia zdmuchnęła wszystkie świeczki na torcie – cała rodzina solidarnie pomagała!